środa, 5 lutego 2014
Hubertus - dopaść lisa
Autor: Agata Obidowicz
Pobierz oryginalny załącznik.
Hubertus – dopaść lisa
Co prawda sezon hubertusów już zdecydowanie dobiegł końca, ale ja dopiero teraz po nim ochłonęłam na tyle, żeby opisać to niesamowite wydarzenie organizowane na zakończenie sezonu jeździeckiego.
Jednych ludzi śmieszył, a innych dziwił fakt, że osoba jeżdżąca konno 14 lat nigdy nie startowała w biegu św. Huberta. W sumie sama nie wiem, dlaczego tak właśnie było. W stajniach, w których jeździłam, w ten dzień poza gonitwą organizowane były także inne konkurencje, takie jak ujeżdżenie, skoki przez przeszkody czy konkurs tatarski (tor przeszkód na czas). Ja zawsze wybierałam ujeżdżenie i tatarskie. Nigdy nawet nie pomyślałam o pogoni za lisem i o tym, jaka z tym wiąże się fantastyczna zabawa. W tym roku postanowiłam jednak wziąć udział w klasycznym hubertusie. Byłam niesamowicie przejęta tym faktem. Już na dwa tygodnie przed zawodami zawiozłam sobie do stajni białe owijki i czaprak, zastanawiałam się, czy swojemu koniowi zapleść koreczki, warkoczyki czy siateczkę na grzywie, a może wcale nic nie zaplatać, czy robić kłosa na ogonie, czy może zostawić puszczony luźno. To wszystko spędzało mi sen z powiek każdej nocy – aż do tego sądnego dnia. Gonitwa była zaplanowana na godzinę 14.00, ale ja w stajni byłam już o 8.00 rano. Przecież musiałam się przygotować, mimo że praktycznie wszystko miałam gotowe :). Ale chyba nie tylko ja byłam taka podekscytowana. W stajni był ruch od samego rana. Każdy coś czyścił, sprawdzał, polerował, a wszyscy razem lamentowaliśmy, że na pewno nie zdążymy ze wszystkim na czas. Konia czyściłam i przygotowywałam przez trzy godziny, ciągle wahając się, jak go uczesać. Podziwiam go, bo był niezwykle wytrwały i wyrozumiały. Dzielnie znosił wszelkie zabiegi pielęgnacyjne, zarówno te niezbędne, jak i kompletnie niepotrzebne. W końcu po długotrwałych dyskusjach z samą sobą zdecydowałam, że jednak grzywy nie zaplatam całej. Jeden mały warkoczyk z białą gumeczką wystarczy. Na ogonie zrobiłam kłosa. Powoli zaczynała się zbliżać „godzina zero”. Ja byłam coraz bardziej podekscytowana, a konik coraz bardziej tracił cierpliwość, zastanawiając się, ile można stać w bezruchu i o co w ogóle mi chodzi. I tak oto pojawił się kolejny dylemat. Czy najpierw się przebrać w odświętne białe bryczesy, bluzkę z kołnierzykiem i czarny polar (na marynarkę było niestety za zimno), a potem siodłać konia, ryzykując ubrudzenie (o co w moim przypadku bardzo łatwo), czy może najpierw osiodłać konia, a potem iść się przebrać? Tylko że osiodłany konik sam zostać nie może, a przywiązany w stajni się ubrudzi… I na tych rozważaniach zeszła mi kolejna cenna godzina. W końcu zdecydowałam, że osiodłam konika, ktoś mi go popilnuje, a w tym czasie ja się pójdę przebrać. Jak pomyślałam, tak też zrobiłam. Zwarta i gotowa wsiadłam na konia i wszyscy razem wyruszyliśmy do miejsca, w którym miał się odbyć hubertus. Była to duża łąka, a na niej już rozgrzewały się inne konie wraz ze swoimi jeźdźcami – w tym także „lis”… Obiekt marzeń każdego jeźdźca tego dnia. Wszyscy wyglądali pięknie, odświętnie i elegancko. Mój konik chyba też wczuł się w klimat całej imprezy, wyrażając to wesołym brykaniem i nadmierną chęcią do ekstremalnie szybkich galopów. Dopiero podczas rozprężania się przypomniałam sobie, że ja kompletnie nic nie wiem o zasadach, na jakich rozgrywane są gonitwy – poza tym, że kto złapie lisa, ten wygrywa. Trzeba się było zatem dopytać. I dowiedziałam się, że nie wolno zajeżdżać drogi innym koniom, że trzeba jeździć rozważnie, uważać na innych i siebie… i że są trzy „nory”. Ale co to są nory? Żeby nie wydać się zbyt kłopotliwą i dociekliwą, z tym pytaniem postanowiłam podjechać do kogoś innego. Zdobyłam kolejną porcję wiedzy. „Norę” zgłasza lis, kiedy czuje się zagrożony, czyli kiedy wydaje mu się, że zaraz zostanie złapany. Może oznajmić to podniesieniem ręki albo ustalonym wcześniej okrzykiem. Po zgłoszeniu trzeciej „nory” zaczyna się prawdziwa zabawa… Z samej gonitwy niewiele pamiętam :). Niemniej jednak prawie miałam lisią kitę w ręce. W zasadzie praktycznie musnęłam ją palcami, kiedy nagle, pod kątem prostym, wjechała we mnie koleżanka… Bo to wszystko tak naprawdę zupełnie inaczej wygląda z pozycji jeźdźca niż z pozycji obserwatora. Bardzo ciężko jeździ się w pełnym galopie, w grupie koni, które się nie znają. Każdy obija się o każdego, a w oczach ma tylko powiewającą lisią kitę, która umocowana jest na ramieniu uciekającego. Wszyscy łapczywie wyciągają ręce i kiedy już prawie mają kitę, to albo nagłe „bum!” z którejś strony, albo „nora” – i zabawa zaczyna się od początku. I o to właśnie chodzi :) – żeby się dobrze bawić, żeby poznać nowych ludzi, żeby spędzić czas z końmi i na świeżym powietrzu. W efekcie końcowym lisa nie złapałam, ale gonitwa była niezwykle udana. Jestem dumna zarówno ze swojego konika, który pokazał, że jest groźną konkurencją, jak i z siebie, że nie spanikowałam, tylko walczyłam do końca. Po gonitwie każdy dostał piękne flo i odbyła się runda honorowa. Były oklaski, wiwaty i śmiech. Było fantastycznie. A po pogoni za lisem zasłużony odpoczynek w gronie koniarzy, tradycyjny bigos, muzyka, śpiew i taniec… Czyli niezapomniana impreza.
Reasumując, nie rozumiem dalej, jak mogłam przez tyle lat nie wystartować w żadnej gonitwie, ale za to wiem, że każdego następnego roku będę brać udział w biegu św. Huberta i dzielnie ścigać lisią kitę.
Licencjonowane artykuły dostarcza Artelis.pl.
numer seryjny:52f2c28f-6fac-40dc-af54-4df55bef4303
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz